sobota, 30 marca 2013

Wiecznie Żywy - recenzja


Świat, w którym rozgrywa się akcja „Wiecznie żywego” nie różni się bardzo od tego, który znamy z innych filmów o umarlakach. Panuje plaga zombie a ci, którzy przeżyli, chronią się w mieście otoczonym grubym murem. W porównaniu do innych obrazów z gatunku, w filmie tym zgoła inaczej przedstawia się same żywe trupy. Nie są one tak martwe jak się wydaje, ich mózgi wciąż pracują. I chociaż postaci nie pamiętają nic ze swojego życia, to posiadają własne przemyślenia.

Wśród zombie znajdujemy R –  chłopaka, którego można by uznać za zwykłego nastolatka, gdyby nie chód i trupio blada twarz.  Jedyne, co pamięta on ze swojego starego życia, to pierwsza litera imienia. R jest narratorem tej historii i z jego perspektywy poznajemy rozgrywające się zdarzenia. Chłopak mieszka w opuszczonym samolocie, zagraconym przez różne przedmioty – pocztówki, lalki przyniesione z polowań na ludzi. Jest także audiofilem – ze względu na jakość dźwięku muzyki słucha wyłącznie z winylowych płyt. Nie należy jednak do zbyt towarzyskich stworzeń, czasami tylko wymieni parę sylab ze swoim najlepszym przyjacielem, Marcusem.


screen z filmu
Jego dotychczasowe „życie” zmienia się w momencie, kiedy R, razem ze zgrają innych zombie, wyrusza na polowanie. Napadają na grupę nastolatków – młody zombiak zabija i zjada mózg dziewiętnastolatka o imieniu Perry. Ten posiłek jest jednak inny niż zwykle – budzi w R emocje, o których już dawno zapomniał. Nagle wie, jak ma na imię blondynka, na którą chce się rzucić jeden z jego „kolegów” i za wszelką cenę stara się ją chronić. Ratując dziewczynę R rozmazuje na niej swoją krew, by zabić „ludzki” zapach, a następnie zabiera ją do siebie. Bohaterowie nie wiedzą jeszcze, że w ten sposób rozpoczną wielkie zmiany – zarówno dla zombie, jak i dla ludzi.

Tak zarysowuje się początek stworzonej przez Isaaca Mariona postapokapitycznej wersji R(omea) i Julii.
Film powstał na podstawie książki, wydanej w Polsce pod tytułem „Ciepłe ciała” . Reżyserem obrazu został  Jonathan Levine, a sam obraz bardzo dokładnie odwzorowuje historię zawartą w książce. Jednak w kinie zabrakło tak dogłębnej analizy społeczeństwa zombie, jak zostało to zrobione w papierowej wersji. Czytelnik jest świadkiem „ślubów” między zombie i dowiaduje się czym dokładnie są „szkielety” – o których w filmie praktycznie nie ma mowy. Podczas czytania trzystu stron „Wiecznie żywego” możemy także poznać dokładniejszą historię śmierci matki Julii czy lepiej zaznajomić się z postacią samego R, który również na papierze jest głównym narratorem powieści.

Jeżeli chodzi o książkę, to czyta się ją lekko i przyjemnie. Przed rozpoczęciem każdego rozdziału stronę ozdabia narysowana z anatomiczną dokładnością część ciała człowieka. Pasuje to idealnie do klimatu powieści. W przeciwieństwie do filmu, książka jest bardziej brutalna. Autor nie oszczędza czytelników, dokładnie opisuje zjadanie mózgów czy odpadanie ręki. Mimo to czyta się ją równie przyjemnie jak ogląda film. W tym ostatnim nie zobaczymy jednak krwawych scen niczym z „Walking Dead” – twórcy złagodzili brutalne obrazy, aby uczynić film przystępnym dla każdego. Na ekranie nie zabrakło za to pożerania mózgów.  Ogranicza się to jednak do  scen, w których R wyjmuje kawałki mózgu Perry'ego z kieszeni i zjada je niczym baton. Ponadto film wzbogacony został o ciekawy soundtrack, na którym znajdziemy alternatywne brzmienia takich grup jak The National, Bon Iver czy Foy Vance, co sprawia, że romans między R (w którego wcielił się Nicholas Hoult) oraz Julie (zagraną przez Teresę Palmer) przedstawiony jest dużo bardziej wyjątkowo niż tylko zauroczenie dwojga nastolatków.

Chociaż film przez wielu uznawany jest za swego rodzaju ”Zmierzch” w wersji „zombie”, to „Wiecznie żywy” może zaskoczyć. Obecny w obrazie wątek miłosny nie jest tak perfidnie wysunięty na wierzch, widzimy jak Julie powoli przekonuje się do R, który z kolei – pod wpływem rodzących uczuć – staje się coraz bardziej „żywy” . „Wiecznie żywy” to postapokaliptyczna bajka. Levine stworzył komedię romantyczną połączoną z zombie-horrorem. I chociaż może to brzmieć absurdalnie, ale sam film ogląda się przyjemnie i powinien spodobać się fanom każdego gatunku – nie tylko miłośnikom zombie. No, może z wyjątkiem tych, którzy cenią sobie mordobicia i wnętrzności rozbryzgane na ścianach.

Iza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz