wtorek, 19 marca 2013

Riley. Część 1.


Premiera nowego, szóstego już "Cosia" nadciąga, tymczasem u nas prezentujemy opowiadanie Marka Tufo, które znalazło się w piątym numerze magazynu. 

Nazywam się Riley, a to jest moja opowieść.
Fakt, że jestem czterdziestokilową suką i mam na karku dopiero trzy wiosny nie powinien poddać w wątpliwość tego, że jestem twarda. Potrafię biec szybciej niż jakakolwiek osoba, którą znam. Moje ugryzienie może i nie złamało by krowiej nogi, ale ludzką już tak. Nawet jeżeli należałaby do umarlaka. Dwunogi nazywają podobnie mnie stworzenia 'Bulldogiem Amerykańskim'. Nie wiedzą, że serce mam po swoich wilczych przodkach. 

Wbrew temu co twierdzą ci niedoinformowani naukowcy, jestem świadoma tego co się wokół mnie dzieje. Kocham moje stado ludzi. Samca Alfa imieniem Charles, samicę Alfa Heather, najstarsze szczenię (i moje ulubione) Jessie, młodsze szczenię Daniel (któremu potrzebna jest lekcja dobrego wychowania, jeśli jeszcze raz pociągnie mnie za uszy to ulżę sobie na jego poduszce), no i niemowlę, które jest moim drugim ulubieńcem, Zachary (tyle wokół niego ciekawych zapachów). Tak się składa, że muszę tolerować jeszcze upierdliwego Yorkshire Terriera imieniem Ben-Ben, ten wypłosz piszczy nawet jak wiatr mocniej zawieje. Nie spałam porządnie odkąd przywieźli go z miejsca, do którego ludzie wyrzucają niechciane psy, czyli jak mawiacie wy dwunożni, pudła. No i na końcu (zasłużenie) jest jeszcze kot; któregoś dnia dorwę ten worek na pchły i... cóż powiedzmy po prostu, że nie będzie to miły widok. Nie mam pojęcia jakie zaklęcie sprawia, że ta mrucząca zaraza, zwana Łatką, ma taki wpływ na ludzi. Wprost za nią przepadają.
- Riley! Tam coś jest - powtarzał jak nakręcony, a mi nie udawało się zagrzebać głowy dostatecznie głęboko w poduchy, żeby go zagłuszyć. 
- Riley, naprawdę nic nie słyszysz – dopytywał, ujadając coraz głośniej York.
Przeskoczyłam nad furtką, lądując prawie na głowie Ben-Bena; był skulony i trząsł się ze strachu. 
- Wyczuwam mocz tchórza – warknęłam na niego. Nienawidziłam tego zapachu, a on wydzielał go przez pierwszy tydzień po tym jak przywieźli go do domu. Zagroziłam mu nawet, że go zjem jak nie przestanie lać pod siebie i ciągle jęczeć. Minął już ponad rok, a mi dalej nie udało się wyperswadować z jego łepetynki szczekania bez sensu, przynajmniej przestał już popuszczać.
W noc kiedy świat się zmienił uciekałam przed ujadaniem Ben-Bena i przeskoczywszy nad psią furtką. Ucięłam sobie drzemkę na kanapie Heather w salonie. Ben-Benowi nie zamykała się japa.
- Nie słyszę niczego poza tobą - odkrzyknęłam mu. Cholera, nie potrzebnie się tak wydarłam. Samiec albo co gorsza samica Alfa mogli zbudzić się w każdej chwili i zejść na dół. Mogłabym co prawda przeskoczyć przez furtkę zanim by mnie zobaczyli ale po co się fatygować. Kanapa była taka wygodna. Ben-Ben był w drugim pokoju, a do tego w każdej chwili mogła zakraść się tutaj ta kocia zdzira, tak jak to miała w zwyczaju, no a wtedy miałabym upragniona szansę zakończyć jej nędzny żywot.
- Riley powinnaś tu przyjść i to zaraz! - zawył Ben-Ben.
- Zamknij się Ben-Ben! - doleciało nas z pokoju przewodnika stada.
A niech cie cholera, Ben-Ben. - pomyślałam. Teraz będę musiała wrócić do pokoju dla psów. Nienawidzę jęczenia tego wypierdka. W jego wątłym ciałku z pewnością nie bije wilcze serce. Zeskoczyłam z kanapy nie dbając o to czy zrzucę jakieś poduchy czy nie. No i dwie wylądowały na podłodze. Tak, umiem liczyć. Może zanim przejdziemy dalej pozwólcie, że wyjaśnię wam kilka spraw. Mogę i czasem mi się zdarza oglądać coś, na co ludzie mówią telewizja. Nie mogę za to znieść większości rzeczy, które tam pokazują, no chyba, że są to koty spadające z różnych rzeczy. Potrafię liczyć, przyznam jednak, że nie wiele więcej niż do siedmiu. Rozumiem upływ czasu i wiem co mówią do mnie ludzie w swoim dziwacznym języku, po prostu wybieram sobie których części słuchać, a których nie. Są słowa klucze, które potrafią przyciągnąć moją uwagę, jak na przykład 'ciasteczko'.
Po prostu nienawidzę żebrać o jedzenie, ale jeżeli nie mam wyboru to nie jestem ponad tym. Nie zdarzyło się jednak jeszcze, żeby mięso-podobne kulki w mojej misce smakowały mi lepiej niż cheeseburger albo frytki, albo taki tost francuski, albo nawet zwykły tost z odrobiną dżemu, a niech to nawet zwykły tost z masłem jest lepszy. Samo masło też zjem, jak tylko uda mi się do niego dostać. Niestety dwunożni nauczyli się, po moim ostatnim skoku na stół, żeby zawsze chować je do tego metalowego, zimnego pudła. Na szczęście szczenie Daniel z reguły zapomina o takich rzeczach i wtedy mogę liznąć parę razy zanim ludzie pojmą swój błąd.
- Na podwórku są jacyś ludzie – powiedział Ben-Ben usiłując wcisnąć się jeszcze bardziej w głąb zacienionego domu.
To przykuło moją uwagę. Nikomu nie było wolno wejść na moje podwórko, chyba że ludzie wyrazili na to zgodę. Szybkim truchtem (bo przecież bieganie w nieuzasadnionej sytuacji było niezbyt dostojne) ruszyłam w stronę tylnych drzwi i odsunęłam łbem zasłonę. 
To co napotkał mój wzrok było wybrykiem natury. Ciepły mocz popłynął mi po nodze. 
- O nie, nie, nie! - zaskomlał Ben-Ben.
W myślach przyznałam mu rację. Na zewnątrz było o wiele więcej niż siedmioro ludzi. Pożałowałam, że nie poświęciłam więcej uwagi, kiedy szczenię Daniel odrabiało zadania domowe z matematyki. Nigdy nie udało mi się ukraść więcej niż siedem ciasteczek, zanim zostałam przyłapana, więc nie było potrzeby uczenia się ponadto. 
Cuchnęli śmiercią, byli martwi od niedawna ale pomimo to ich stan był niezaprzeczalny. Tak koncepcja śmierci nie jest mi obca. Jak każde zwierzę na tej planecie, poza kotami, odczuwam żal po stracie bliskich. Kiedy przywieźli mnie do nowego stada miałam zaszczyt poznać i pokochać psa który był tu przede mną. Król George był Angielskim Bulldogiem, który nikomu nie pozwalał dmuchać sobie w kaszę, a zwłaszcza nie szczeniakowi z mlekiem pod nosem. Nauczył mnie wszystkiego o ludziach którzy tu żyli. Od kogo najłatwiej wybłagać jedzenie, kto zabiera na najlepsze spacery i najczęściej drapie po brzuchu, pod kim najlepiej siedzieć przy obiedzie, no i z kim najfajniej się czochra. Kiedy mój najlepszy przyjaciel umarł, nie spałam ani nie jadłam, przez prawie pełny cykl księżyca. Król George był najszlachetniejszym psem jakiego kiedykolwiek dane mi było poznać. 
- Ben-Ben szczekaj głośniej! - wydarłam się na niego, starają się dorównać jego wrzaskom. Nigdy nie zrozumiem, jakim cudem taki mały gnojek, miał w sobie tyle pary by tak głośno szczekać. Ja z kolei szczekałam bardzo rzadko, więc kiedy już się to działo, oznaczało coś naprawdę poważnego. Co z reguły sprowadzało dwunożnych w ekspresowym tempie. I tym razem nie było inaczej; samiec Alfa schodził po schodach mamrocząc coś pod nosem. Zapalił światło w kuchni. Usłyszałam jak uderza stopą o drzwi psiej furtki i klnie. Po chwili przekleństwa posypały się jeszcze głośniej, gdy odziana w skarpetę stopa zanurzyła się w moczu strachliwego yorka.
- Niech to wszystkie anioły i potęgi niebieskie, Ben-Ben na co ty tak ujadasz?
York był prawie niewidoczny, a przynajmniej taki chciał być, kuląc się pod stołem w kuchni. Człowiek zauważył, że stoję przy tylnych drzwiach, napięta jak sprężyna i z drżącymi zadnimi łapami.
- Co się dzieje mała? - zapytał z czułością. - Coś tam jest?
Wyczułam strach w jego głosie, kiedy ściszonym głosem wypowiadał ostatnie słowa.  
Przeklął z cicha kiedy jego druga, sucha, stopa stanęła w kałuży, którą z kolei ja zrobiłam ze strachu. 


Kolejna część opowiadania już w czwartek!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz