czwartek, 19 września 2013

Alicja w krainie zombi - recenzja


Jeśli liczyliście na to, że książka Geny Showalter przedstawi nową inkarnację bajkowej Alicji, to możecie być wyjątkowo rozczarowani. Bo z oryginałem zgadza się tylko imię głównej bohaterki i tajemniczy biały królik. Jeśli jednak nie daliście się zwieść tytułowi i oczekiwaliście przyjemnego czytadełka na jesienny wieczór, to „Alicja w krainie zombi” Geny Showalter nada się do tego idealnie. Alicja nie odwiedza krainy czarów, ale odkrywa dodatkową rzeczywistość, w której rozpanoszyły się nieumarli. Przy okazji poznaje kilku niegrzecznych chłopców, zakochuje się, i jak każda porządna nastolatka, wymyka się w nocy z domu. Mamy do czynienia z podręcznikowym przykładem paranormalnego romansu, który przypadnie do gustu głównie damskiej części czytelników.


To, że książka raczej spodoba się dziewczynom nie ulega żadnej wątpliwości, ale nie jest to w żadnym wypadku wada „Alicji w krainie zombi”. Na początku oczywiście nie unikniemy traumy, która spotkała Alicję i de facto spowodowała zawiązanie się akcji. Żyjąca dotychczas pod kloszem bohaterka buntuje się przeciw nadopiekuńczym rodzicom i namawia ich na wieczorny wyjazd, aby zobaczyć występ młodszej siostry. Niby nic dziwnego, jednak ojciec dziewczynek, uważany za alkoholika i wariata, śmiertelnie obawiał się nocy i tego, co może ona ze sobą przynieść. Cała rodzina, włącznie z Alicją, uznawała go za niespełna rozumu, dopóki tej felernej nocy panna Bell nie przeżyła wypadku, w którym zginęła jej cała rodzina. Ponadto, nie do końca świadoma, pewna jest, że widziała jak ktoś zjada jej rodziców. Po tych wydarzeniach Alicja trafia do dziadków oraz zmienia szkołę na tą, do której uczęszczała jej mama i ojciec. Tam poznaje tajemniczego Cole'a, który nie tylko budzi jej motyle w brzuchu, ale także, co rano, współdzielą wizje – romantyczne, namiętne, a czasem i tragiczne. Od słowa do słowa dochodzi do tego, że drobna blondynka Alicja staje się jednym z najlepszych pogromców zombie...reszta układa się dokładnie, jak we wszystkich bajkach o księżniczkach. 

Nie da się ukryć, że fabuła jest dość przewidywalna, zwrotów akcji szczególnie nie ma a w sumie cała „Alicja w krainie zombi” to nic nowego i odkrywczego. Z drugiej strony, raczej nie tego oczekujemy od pozycji zaliczanej do gatunku paranormal romance. Przygody panny Bell i jej drużyny, z przystojnym Colem na czele, mimo wszechogarniającego banału, czyta się zaskakująco dobrze. Kilkuset stronicowa książka pochłaniana jest w mgnieniu oka a i same zombiaki są przedstawione ciekawie. Przyzwyczajona do wizerunku umarlaka, jako gnijącego człowieka, pragnącego jeść mózgi, raczej sceptycznie podeszłam do duchowego zombie. Z jednej strony wciąż nie jestem do końca przekonana, czy to na pewno są te zombiaki, z drugiej perspektywa „naukowców”, które złe duchy chcą wcisnąć w ludzkie ciała bardzo, ale to bardzo przypadła mi do gustu. Podobnie jak połączenie sfery duchowej ze sferą cielesną przedstawione w sposób prosty i zrozumiały. Z kolei sposób w jaki zombie są zabijane – światłość wypływająca z rąk i Linia Krwi a także dziwaczne antidotum na ugryzienia zombie (sic!) - absolutnie mnie nie przekonuje. Stoję raczej po stronie rozwalania umarlaków z dubeltówki albo przyłożenia im w łeb siekierą, nie koniecznie przy pomocy światła z rąk, które w sumie jest chyba zmaterializowanym dobrem wypływającym z serca i z wiary pogromców.

Do samych bohaterów nie trudno się przyzwyczaić. Znacznie większym wyzwaniem jest polubienie któregoś z nich. Do zdecydowanych faworytów należy przyjaciółka Alicji – Kat. Młoda bohaterka kradnie każdą scenę w której się pojawia, a jej stworzenie polepszyło wartość książki. Energiczna i nieco zabawna Kat również skrywa mroczną tajemnicę, jednak jest swojego rodzaju iskierką, która rozbudza trochę zblazowane towarzystwo z Asher High. Sama Alicja wydaje się być nieco zagubiona i troszkę hmmm … dwulicowa? Z jednej strony opłakuje śmierć rodziny, z drugiej szybko dostosowała się do nowej rzeczywistości i rozpoczęła jednoznaczne fantazje na temat nowego kolegi. Może się trochę czepiam, bo przecież od wypadku minęło kilka dobrych miesięcy, ale zdaje się, że Alicja zaskakująco szybko przeszła wszystkie stadia żałoby i stała się z powrotem zapatrzoną w siebie nastolatką. Podobnie z teoretycznie tajemniczym Colem, który wyjątkowy jest chyba tylko z wyglądu. Rozbudowane mięśnie i piękne fioletowe oczy nie tłumaczą jednak jego dziwacznego zachowania. No dobra, wiadomo, dziewczyna mu się podobała, ale bez przesady, żeby w nocy zakradać się pod jej okna i zakładać jakieś pułapki na potwory, brzmi to co najmniej przerażająco. Na szczęście, poza Alicją i Colem, zabijaniem zombiaków zajmuje się też kilkoro innych pogromców. Grupa przypomina bardziej motocyklowy gang, ale przez to jest wyjątkowo ciekawa i aż szkoda, że nie zostały rozbudowane wątki z przeszłości innych wojowników.

Z jednej strony faktycznie, można mieć książce „Alicja w krainie zombi” dużo do zarzucenia, z drugiej nie wszystkie oczekiwania wielbiciela zombie są równoznaczne z tym, co chce przeczytać nastoletnia miłośniczka romansów nie z tej ziemi. No może nie tylko nastoletnia, ale ogólnie czytelnik, który nie przepada za rozlewem krwi i gnijącymi mózgami, a woli wieczorem spokojnie zasiąść i przeczytać przyjemną, niezbyt zajmującą historią, najlepiej z wątkiem miłosnym i bez żadnych intryg i niespodzianek. Takie czytanie ułatwia sposób, w jaki książka została napisana. Przechodzenie do następnych rozdziałów jest czystą przyjemnością. Nie wiem czy to zasługa autorki, czy świetnego tłumaczenia, ale „Alicji w krainie zombie” się nie czyta, po prostu w wyobraźni wyświetla nam się projekcja nieskomplikowanego romansu dwojga nastolatków, z duchowymi zombiakami w tle. A sceptykom mogę tylko na koniec powiedzieć, że Alicia i Cole to „Still a better lovestory than Twilight”. 


MARSZOWA OCENA:
Ada Struś

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz