czwartek, 17 stycznia 2013

Wataha, czyli polskie zombie


W 2011 roku niezależna grupa filmowa Whatever (obecnie Wataha Film) stworzyła krótkometrażowy film grozy. Trwająca pół godziny Wataha to jednocześnie praca dyplomowa studentów Warszawskiej Akademii Filmu i Telewizji: Wiktora i Marcina Kiełczykowskich, Jana Asendego, Agnieszki Badowskiej i Tomasza Śwideckiego. W rolach głównych występują m.in. były wokalista Dżemu Jacek Dewódzki czy znana z Galerianek Marta Łącka.


Na początku zaznaczam – należy docenić samą próbę realizacji takiego pomysłu. W końcu w naszym kraju w zasadzie nie produkuje się rasowych horrorów, a tym bardziej o żywych trupach. Wataha w zamierzeniu jest typowym zombie movie – historią czwórki ocalałych, którzy pod dowództwem „Pułkownika” (Dewódzki) w ogarniętym przez zombie świecie szukają schronienia. W końcu znajdują opuszczony hotel, a co więcej – spotykają tam (prawdopodobnie ostatnią) ocalałą rodzinę. Film w reżyserii Wiktora Kiełczykowskiego dzielnie próbuje zmierzyć się z tematyką zombie. Ale poziom Watahy jest bardzo nierówny. Na plus zdecydowanie zaliczyć można warstwę techniczną. Stroje, a także efekty wystrzałów i trafień robią dobre wrażenie. Zdjęcia i muzyka oraz montaż również trzymają solidny poziom. Kadry i ujęcia autorstwa Marcina Kiełczykowskiego są dynamiczne w scenach akcji i odpowiednio wyciszone podczas statycznych ujęć. 


Mocną stroną filmu są również jego bohaterowie. Gwiazdorska – jak na kino niezależne – obsada sprawia, że nie ma tu mowy o żadnej amatorszczyźnie. Jednak chociaż żywe postacie stworzone są świetnie, to gorzej jest z samymi biegaczami. Polskie zombie nie wyglądają zbyt realistycznie, są pokrwawione, obszarpane i dzikie, ale widz przyzwyczajony do poziomu amerykańskich produkcji natychmiast wyczuje tu fałsz. To po prostu szybko biegający, umoczeni w keczupie statyści. W dodatku zachowują się raczej jak dzikie zwierzęta, niż typowi zombie, jakich możemy pamiętać np. z serii Resident Evil. Brakuje finezji, bebechów na wierzchu i hektolitrów krwi, których tak bardzo oczekujemy w filmach o zombie.


Bardzo blado wypada fabuła Watahy, która rozwija się poprawnie jedynie przez pierwsze dziesięć minut, w czasie których poznajemy główne postacie. Bohaterowie to zwykła zbieranina pseudo-wojskowych, wśród których uwagę przykuwa jedynie dziewczyna wyglądająca jak Lara Croft z Tomb Raider. W scenariuszach produkcji o żywych trupach niewiele osób zwraca uwagę na ich głębię, więc jeśli ponad połowa półgodzinnego filmu jest przegadana, to robi się po prostu nudny. Nawet jeśli rozmowy bohaterów budują intrygę – to chyba nie tego oczekuje się od filmów grozy. Wydaje mi się, że o wiele lepszym rozwiązaniem byłoby zbudowanie dramaturgii wokół walki o przetrwanie w świecie opanowanym przez zombie, a nie trwające w nieskończoność debaty w zabitej dechami szopie. 

Po obejrzeniu filmu od razu do głowy przychodzi myśl, że autorom zwyczajnie zabrakło funduszy na zrobienie czegoś bardziej widowiskowego. Jednak zgodnie z powiedzeniem „dla chcącego nic trudnego”, mając wsparcie szkoły filmowej, można było pokusić się o więcej scen z lepiej ucharakteryzowanymi zombie. Mimo to Watahę oceniam na szkolną czwórkę i polecam ją obejrzeć, szczególnie, że znalezienie filmu nie jest trudne (możecie zobaczyć go poniżej), a kolejne 30 minut spędzone z zombie – w dodatku na naszej ojczystej ziemi – to miłe przeżycie.

Michał


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz